– Pojechaliśmy w osiem osób jako ekipa Klubu Wysokogórskiego Lubin – opowiada Jarosław Tereszkiewicz – Ale byli też koledzy z Gdańska i Warszawy. Musieliśmy się solidnie przygotować, gdyż McKinley to naprawdę godny przeciwnik. W czerwcu, gdy zdobywaliśmy szczyt, temperatury spadały do minus 30 stopni, a wiatr osiągał szybkość 90-100 km na godzinę.
Co roku około tysiąca osób wykupuje licencję i dostaje pozwolenie na wejście. Ale wchodzi na niego jedynie co trzeci szturmujący wierzchołek. Od podnóża góry do szczytu jest aż 5 km, to praktycznie niespotykana różnica wysokości. Wielką przeszkodą są też porywiste wiatry i burze śnieżne. Stąd tak wielu alpinistów wraca pokonanych.
– Dlatego amerykańscy rangersi, gdy się dowiedzieli, że weszliśmy na szczyt całą ośmioosobową grupą, nie ukrywali zdumienia. Ale nie było łatwo, nigdy dotychczas nie zmarzłem tak jak na McKinley. A byliśmy tam, gdy jest najcieplej. Od sierpnia temperatura spada a wiatry osiągają moc huraganu. Nie ma mowy o wchodzeniu na szczyt poza majem, czerwcem i lipcem – mówi Jarosław Tereszkiewicz.
To był jego czwarty szczyt w Koronie Ziemi. Teraz zaczyna przygotowania do wejścia na Mont Everest, za dwa lata. A potem wyprawa życia: Antarktyda.
Mar